forBet promocja

Rozmowa - II liga - Inne

W. Ząbecki: To sport dla charakternych

2011-07-10 23:36:16 Waldemar Ząbecki, Stomil Olsztyn, OKS 1945 Olsztyn, Piotr Skiba, Paweł Głowacki

Podczas urlopu w Olsztynie Waldemar Ząbecki kilka razy wpadł na trening piłkarzy OKS 1945 Olsztyn. Fot. Emil Marecki

Podczas urlopu w Olsztynie Waldemar Ząbecki kilka razy wpadł na trening piłkarzy OKS 1945 Olsztyn. Fot. Emil Marecki

— Za naszych czasów, że tak powiem jak dziadek, zdarzało się, że pierwsza drużyna Stomilu trenowała na... lotnisku na Dajakch i jak się podawało piłkę, to widziało się partnera do połowy, bo takie były nierówności — wspomina 41-letni Waldemar Ząbecki, były zawodnik Stomilu Olsztyn, który od kilkunastu lat mieszka w Niemczech.

 

— Co sprowadza Pana do Olsztyna?

— Głównie rodzina i bliscy - mama, teściowa, starzy znajomi. Po prostu lubię Olsztyn, a nawet powiem więcej, jak jest to napisane na takich fajnych naklejkach samochodowych "Kocham Olsztyn!". Tu się urodziłem, uważam, że to najpiękniejsze miasto i nic tego nie zmieni. Teraz wpadłem tylko na wakacje, ale za to na trzy-cztery tygodnie. Jak już przyjeżdżam, to staram się być jak najdłużej, bo mam do Olsztyna 1300 km.

— Gdzie Pan mieszka?

— Niedaleko Manheim, taka mała wieś Bobenheim-Roxheim. Do Manheim mam jakieś 20 km i codziennie dojeżdżam tam do pracy.

— Trochę lat już od Pana wyjazdu minęło...

— No tak, jestem w Niemczech już blisko 13 albo i więcej lat. W sumie pojechałem tam za "piłą", ale później zaczęły problemy z kolanami, których skutek czuje do dziś. Miałem te kolana operowane sześć razy i od dwóch lat w ogóle już nie zajmuję się piłką biegając po boisku.

— Pracuje Pan z młodzieżą?

— Myślałem o tym, bo kręci mnie to bardzo, ale niestety, na dziś nie pozwala mi na to praca. Pracuję na trzy zmiany, a kto wie co to znaczy, rozumie, że wtedy trudno coś zaplanować. Nie chciałbym niczego robić na pół gwizdka, dlatego nie podejmuję  się tego zadania. Cały czas jednak o tym myślę. Piłką zaraził się nawet mój syn. Jestem głównym obserwatorem jego kariery i cały czas mocno mu kibicuje. Ma 17 lat i gra w najstarszej grupie juniorskiej Worns, której pierwsza drużyna gra w Regionallidze.

— Pytam o juniorów, bo wiem, że jeszcze w czasie gry w Ekstraklasie, wspólnie z Czesławem Żukowskim, prowadził Pan grupę młodych piłkarzy Stomilu. Trenował u Pana m.in. Piotr Skiba, Piotr Klepczarek, bracia Kulpakowie, Paweł Głowacki, Daniel Madej. Fajną mieliście wtedy paczkę!

— Miło się robi, gdy człowiek przyjeżdża i widzi, że ci chłopcy jeszcze grają. Niektórych z nich poznaję od razu, jak na przykład Piotrka Skibę, a z innymi, przyznaję się bez bicia, mam trochę problem. Ostatnio byłem na przykład na treningu OKS, podszedł do mnie zawodnik i mówi: "Dzień dobry trenerze". Odpowiedziałem, ale nie byłem pewien, kto to jest. Dopiero potem odkopałem sobie w głowie, że to Paweł Głowacki. To sukces, jeżeli z takiej ekipy choć pięciu-sześciu nadal gra, a tu kilku zaliczyło nawet występy w Ekstraklasie! Mieliśmy fajną paczkę, która coś tam osiągnęła. Szkoda, że w pewnym momencie to wszystko się rozwaliło, bo człowiek musiał odejść i szukać sobie nowego miejsca.

— Ze Stomilem pożegnał się Pan na dobre w połowie drugiego sezonu 1995/96. Dlaczego musiał Pan odejść?

— To złożona sprawa. Nie chcę nikogo obrażać, ale szkoda, że tak się to skończyło. Tak, jak wtedy postąpił ze mną trener Ryszard Polak się po prostu nie robi. Jak coś się do kogoś ma, to mówi się to prosto w oczy. I wcale nie dotyczy to tylko piłki, ale po prostu życia. Pamiętam, że pojechaliśmy wtedy na Puchar do Amiki typowo amatorską drużyną. Z pierwszego składu było tylko kilku chłopaków, którzy - jak się okazało - byli do odstrzelenia. U trenera Polaka jak nie miało się 180 cm wzrostu, to nie miało się miejsca w zespole i dostawało się zakaz grania w piłkę. A mnie Bozia wzrostu nie dała i od początku między mną a trenerem coś nie grało. Po tym meczu z Amiką przyszedłem na trening i... miałem zakaz wchodzenia do szatni. Niby przez słaby występ, ale nie wydaje mi się, żeby o to chodziło. Po kilkunastu latach w Stomilu zostałem po prostu potraktowany, jak nie wiadomo co. Nie użalam się, ale uważam, że pewne rzeczy trzeba robić z klasą. Ta sytuacja długo we mnie siedziała, ale po kilkunastu latach już mi to przeszło.

— A dlaczego zdecydował się Pan na wyjazd?

— Jak grałem w piłkę interesowała mnie tylko piłka. Później założyłem rodzinę i trzeba było myśleć o czymś więcej. A wiadomo, że jak się bardzo dobrze gra w piłkę, to jest kariera, a jak trochę słabiej, to tylko przygoda. Jak się to kończy trzeba z czegoś żyć.

— Dziś zawodnicy w Ekstraklasie lub w I lidze pograją kilka lat i są ustawieniu na całe życie.

— Dokładnie. W Stomilu, przyznaję, zarabiało się normalne pieniądze. Można było żyć, ale odłożyć na emeryturę było trudno. W moim przypadku i to jednak w pewnym momencie się skończyło. Miałem potem krótki epizod w Iławie, ale nie wyszło mi tam, bo już miałem w głowie zamieszanie i myślałem, co będzie dalej. Pieniądze też były słabsze i nie ukrywam, że trudno się było przestawić. Pojechałem do Niemiec, do rodziny. Trochę na wakacje, trochę popracować i... jakoś tam zawisłem. W życiu nie pomyślałbym, że tak to się skończy, że będę tam żyć. Na początku trochę trenowałem w takim klubiku, gdzie zaproponowali mi, że jak będę grać, to załatwią mi dodatkowo pracę. Jestem taki, że jak trzeba zakasać rękawy, to nie marudzę, więc przyjąłem ofertę. Potem znalazłem drugą pracę, kolejną. Jestem zadowolony. Pracuję w dużej firmie chemicznej w Manheim, która produkuje różne oleje i smary na cały świat. Nie narzekam.

— W czasie urlopu w Olsztynie pojawia się Pan na treningach i sparingach OKS 1945. Jak ocenia Pan swoich następców?

— Poziom polskiej ligi jest mi trochę obcy, bo w Niemczech zaraziła mnie Bundesliga i trudno mi to jakoś porównać. W Polsce wszystko się jednak zmienia - jest inny profesjonalizm, niż kiedyś. Nie biega się już po lesie, tylko stosuje się medycynę, treningi z piłką, jest beztlentówka, doskonalenie techniki. Poziom niby trochę ruszył, ale wciąż kuleje u nas infrastruktura. I tak jest jednak lepiej, bo są te sztuczne nawierzchnie i "orliki". Za naszych czasów, że tak powiem jak dziadek, zdarzało się, że pierwsza drużyna Stomilu trenowała na... lotnisku na Dajakch i jak się podawało piłkę, to widziało się partnera do połowy, bo takie były nierówności. O takich warunkach, jak teraz, to człowiek co najwyżej marzył.

— Nie ma Pan wrażenia, że wielu dzisiejszym piłkarzom brakuje trochę charakteru? Pan słynął z waleczności i wielkiego zaangażowania.

— Nie ukrywam, że wszystko co osiągnąłem w piłce, to bardziej zasługa charakteru, niż umiejętności. Nigdy nie bujałem w obłokach, a moją największą zaletą była właśnie ta waleczność. Może dziś inaczej bym do tego podchodził i trochę mniej by się człowiek "grzał", no, ale to przychodzi z wiekiem. Dziś, jak widzę, że piłkarz jest pogniewany, że musi trenować, to wiem, że zginie i nic nie osiągnie. Tacy zawodnicy mogą grać najwyżej gdzieś między blokami.

— U Pana z tym zaangażowaniem bywało niekiedy przesadnie. W pierwszym sezonie gry w Ekstraklasie w 19 meczach dostał Pan dziesięć żółtych i jedną czerwoną kartkę. Tyle to chyba nawet Hajto nie zbierał!

— Niedawno dostałem w prezencie książkę Janusza Poryckiego i jest tam pięknie opisane - co, gdzie i kiedy. Czytając to przy kawie pomyślałem sobie, że mam tylko 30 występów w lidze, a mogło ich być przynajmniej o kilka więcej. Mam jednak świadomość, że sam jestem sobie winny. Zdarzało się przecież, ze przez te kartki chłopaki grali, a ja stałem sobie z boku i się przyglądałem. To bolało, ale człowiek miał wtedy dwadzieścia parę lat i w ferworze walki czasem się zapominał. Byłem, oj byłem troszeczkę nadpobudliwy...

— A pamięta Pan legendarny mecz z Petrochemią, kiedy wyleciał Pan z boiska za powalenie soczystym ciosem zawodnika z Płocka?

— Były różne sytuacje na boisku... Nawet dokładnie tego nie pamiętam. Na boisku dzieją się jednak różne rzeczy, których z trybun nie widać. Są różne tricki - prowokuje się, czasem daje się sprowokować. Ja często, niestety, się dawałem. Pamiętam na przykład, że zamiast grać na inauguracje I ligi z Zagłębiem Lubin stałem z boku i patrzyłem na kolegów w garniturku. Nie przez kontuzje, nie bo trener mnie nie widział, tylko właśnie przez kartki. Z dziesięć meczów w Ekstraklasie pewnie przez te kartki opuściłem...

— Mimo tamtej porażki, ze Stomilem zaliczył Pan awans do Ekstraklasy, dzięki czemu na stałe zapisał się Pan w historii olsztyńskiego sportu.

— Tego się nie kupi i nikt mi tego nie zabierze. To nie dotyczy tylko awansu, ale i wcześniejszego okresu. W juniorach młodszych grałem w reprezentacji Polski, dzięki czemu zwiedziło się trochę świata, były też sukcesy na Spartakiadze czy w Turnieju Michałowicza. Ukoronowaniem tego wszystkiego było oczywiście wejście do I ligi z ekipa, która była jak rodzina. W szatni czuło się po prostu, że coś z tego musi być. Na treningi chodziło się wtedy z radością - zawsze były jaja, ale jak przyszło co do czego, to wiedzieliśmy, co do kogo należy. I wypaliło! To była taka ekipa, że nawet... ślub był podporządkowany meczowi. Pamiętam, że wypadło akurat tak, że mieliśmy mecz w dniu mojego ślub, a "Bobo" (Bogusław Kaczmarek — przyp. red.) powiedział, że mnie potrzebuje. Nie mogłem odmówić, więc rano miałem cywilny, potem mecz, a po meczu kościelny. No i wesele oczywiście. Jakoś to dograliśmy, żona musiała się zgodzić. Piłka była ważna i dzięki temu Olsztyn powąchał trochę wielkiego futbolu, a na trybunach zjawiało się po kilkanaście tysięcy widzów. Zapewniam, że mieliśmy wtedy gęsia skórkę!

— Trzyma się Pan z kimś z tamtej ekipy?

— Żeby spotkać się ze wszystkimi, to rok by nie starczył! Wspomnienia są jednak miłe, więc zawsze chętnie się z chłopakami spotykam. Na pewno często mam kontakt z Andrzejem Biedrzyckim. Chyba dlatego, że ma taki charakter, jak ja. Wszyscy wiedzieli, że na boisku się wycinaliśmy, a potem byli z nas najlepsi koledzy. Trzymam też z Czesiem Żukowskim, ze względu na tę trenerkę i w ogóle, dlatego, że nadajemy na wspólnych falach. W czwartek spotkałem się też z Wojtkiem Tarnowskim, który po zakończeniu kariery osiedlił się w Iławie. Fajnie, że większość chłopaków się odnalazła i jakoś sobie poradziła. Nie żyją tylko wspomnieniami.

— Wiem, że nie jest Pan na bieżąco z tym, co dzieje się w Olsztynie, ale proszę mi powiedzieć, myśli Pan, że liga, już nawet nie Ekstraklasa, ale chociaż ta „nowa” I liga wróci do Olsztyna?

— Wiadomo, że głównym czynnikiem są teraz pieniążki - tak, jak w całym życiu zresztą. Znajdzie się sponsor, który zagwarantuje stabilizacje, to będzie dobrze. Proszę zauważyć, że nawet większe kluby niż Stomil, jak choćby GKS Katowice, z dużo większego miasta, mają problemy, upadają i nie mogą się do końca pozbierać. To samo było - i nadal jest - ze Stomilem. Żeby był wynik, czymś trzeba tego zawodnika przyciągnąć. Taka jest teraz rzeczywistość. Zawodnicy nie idą dziś do Wisły Kraków, bo to Wisła, tylko dlatego, że są tam dobre pieniądze. Tego się już nie zmieni.

— Kasa w polskiej piłce jest coraz lepsza, ale poziom – na tle Europy – jest dramatycznie niski. Słyszał Pan o „popisach” Jagielloni w Lidze Europa?

— Oglądałem ich pierwszy mecz, a rewanżu nie widziałem. Grali u siebie z przewagą i gdy nie potrafili efektownie wygrać tłumaczyli, że przeciwnik się cofnął… To taki wykładnik tego, gdzie jesteśmy. Możemy marzyć, ale taka jest prawda. Polscy zawodnicy w Bundeslidze grają dobrze, ale radzą sobie do 60 minuty. Nie wiem, z czego to wynika, ze nasi zawodnicy nie wytrzymują całego meczu na wysokim poziomie? Nie mówmy nawet o tej Jagiellonii, bo polska piłka znowu sie ośmieszyła. Nie jestem nawet w stanie powtórzyć nazwy tego zespołu, z którym przegrali… I tak naprawdę, powiem Panu, że nie wiem, jak to nadrobić, ale widać, że zostaliśmy w którymś momencie w tyle.

— A może to właśnie kwestia piłkarskiego charakteru, o którym kilka razy wspominaliśmy w tej rozmowie?

— Coś w tym jest. Lepsze warunki, lepsze kontrakty - pieniążki w polskiej lidze naprawdę są coraz lepsze i coraz lepiej to wygląda. Nie polska liga jest jednak wykładnikiem, ale puchary. Znowu się powie, że to wypadek przy pracy, ale to niepoważne. Przecież piłka to praca, którą trzeba wykonywać dobrze, jak każdą inną. W dodatku piłka to sport dla ludzi charakternych. Jak ktoś nie ma charakteru, to może ładnie mówić, trenować, a na boisku i tak nie pokaże tego, co powinien lub tego, na co go stać. Bez dobrego podejścia to można sobie najwyżej… pożonglerkować.

 

 

Rozmawiał Piotr Gajewski

 

Komentarze

  1. Rob1945 2011-07-12 18:14:55 (***.***.***.***) #6621 0:0 zgłoś

    Szacunek Waldek za lata w Stomilu - od 3 ligi do ekstraklasy!

  2. Paparazzi 2011-07-11 19:19:14 #6564 0:0 zgłoś

    Szacun Ząbek

  3. AM 2011-07-11 13:18:43 (afaq***.neoplus.adsl.tpnet.pl) #6554 0:0 zgłoś

    Chyba najlepszy artykuł jaki dotychczas byl :D

  4. beno 2011-07-11 08:29:13 (public***.cdma.centertel.pl) #6540 0:0 zgłoś

    Pozdrowienia Waldi (Ogólnopolska Spartakiada Młodzieży Bełchatów 1986)

  5. X-Factor 2011-07-11 00:29:36 (ekx***.internetdsl.tpnet.pl) #6536 0:0 zgłoś

    - Waldek - mi się podobało, było w tym mnóstwo emocji i szczerości, jestem na Tak ! a Ty Czesław :) ?

Dodaj swój komentarz

                     
 ####    ##   #    # 
#    #  #  #   #  #  
#      #    #   ##   
#      ######   ##   
#    # #    #  #  #  
 ####  #    # #    #