- Jak przychodzę na Stomil, to – nawet, gdy siedzę na trybunach – znowu czuję się młodo. Dopiero, jak spojrzę w lusterko znowu kumam, ile mam lat – opowiada ze śmiechem Rafał Szwed w wywiadzie inaugurującym nowy cykl dwadozera.pl: „Rozmowa miesiąca”.
Z Rafałem Szwedem, byłym piłkarzem ekstraklasowego Stomilu, a także zawodnikiem takich drużyn jak Polonia Warszawa, Ruch Chorzów, Górnik Zabrze czy Widzew Łódź, umówiliśmy się w jego restauracji Jiro Sushi na olsztyńskich Jarotach. Nie bez powodu padło na „Szwedzika”. To gość, który zwiedził kilkanaście klubów i zawsze słynął z tego, że nie potrafi się ugryźć w język. Idealnie pasował do inauguracji naszego nowego cyklu, do startu którego przymierzaliśmy się od początku istnienia serwisu. „Rozmowa miesiąca”, zgodnie z tytułem rubryki, będzie się ukazywać co najmniej raz w miesiącu. Jej bohaterami będą postacie nieszablonowe, które przysłużyły się dla naszej piłki czymś szczególnym lub swego czasu – w pozytywnym lub negatywnym kontekście – było o nich głośno.
Oprócz sesji z okazji wywiadu, do rozmowy zawsze będziemy dołączać przynajmniej kilka zreprodukowanych fotek archiwalnych. W tym aspekcie Rafał spisał się znakomicie. Nie przyniósł trzech-czterech fotek, o które poprosiliśmy, ale dwa wielkie zeszyty z prasowymi wycinkami, archiwizowanymi przez jego żonę Martę. To właśnie o tym, co jest w tych wycinkach (i nie tylko!) rozmawialiśmy z Rafałem Szwedem.
- Gdy umawialiśmy się na wywiad, powiedziałeś „tylko nie wieczorem, bo mecz Legii leci” (rozmawialiśmy w środę, 23 lipca – red.). Chyba cały czas jesteś na bieżąco i piłka wciąż Cię kręci, prawda?
- Nie ukrywam, oglądam polską ligę, a kiedy tylko mam czas jestem na meczach Stomilu u siebie. Oglądam też wszystkie polskie drużyny w pucharach, a szczególnie Legię, na którą chyba większość kibiców piłki w Polsce mocno liczy. Po tym, co zobaczyliśmy w pierwszym meczu nie można być jednak optymistą. W tym roku z tą naszą Europą może być znowu ciężko…
- Jesteś piłkoholikiem, który ogląda w telewizji mecz za meczem i nie może bez piłki żyć?
- Nie, absolutnie. Bardzo lubię oglądać polską ligę, ale robię to, gdy pozwala mi na to praca. Czasem rzeczywiście zdarza mi się oglądać mecze w lokalu, bo mam u siebie w restauracji Canal+, ale piłkoholikiem bym się chyba nie nazwał.
- Na Stomil wciąż jednak Cię ciągnie. Dość często można Cię spotkać przy al. Piłsudskiego.
- To prawda. Byłem na prawie wszystkich meczach rundy wiosennej, z tym że nie można mnie spotkać na loży VIP-owskiej, tylko wśród kibiców. Od pewnego czasu nie chodzę na lożę, bo po prostu niektóre osoby stamtąd bardzo mnie denerwują.
- One denerwują Ciebie, czy Ty te osoby?
- Nie no, one mnie denerwują. Ale nie chcę jechać nazwiskami. Po prostu wolę sobie usiąść tam, gdzie siedzą teraz dziennikarze. Jest przyjemniejsza atmosfera i lepsza perspektywa. Z góry zawsze lepiej widać (śmiech).
- No dobra, to powiedz jako „kibic z Krytej”, jak oceniasz zmiany, które zachodzą w Stomilu od trzech tygodni. Podobają Ci się ruchy nowej władzy?
- Losy Stomilu śledzę dokładnie od powrotu do Olsztyna i jestem zawsze na bieżąco. Teraz nie znam jednak sytuacji od kuchni, więc nie chciałbym jeszcze ruchów nowego zarządu oceniać. Gdy w klubie był Andrzej Biedrzycki, z tematami stomilowskimi byłem na bieżąco bardzo, bo zawsze pogadaliśmy sobie o tym podczas wspólnej gry w siatkonogę. Teraz jestem na bieżąco mniej. Poprzednie władze Stomilu znałem zresztą głównie z opowieści. Obecnego prezesa, Roberta (Kiłdanowicza – red.) znam, i to bardzo dobrze, ale za wcześnie mówić w kontekście jakiejś oceny o jego ruchach. Robert był piłkarzem, był menadżerem, zna bardzo dobrze środowisko piłkarskie w Polsce i za granicą; był menadżerem kilku bardzo znanych piłkarzy. To osoba nieprzypadkowa.
- Myślisz, że da radę?
- Plany są bardzo ambitne. Nie ukrywam, że miałem okazję z nim chwilę pogadać, całkiem niedawno, i wiem, że Robert chce tu coś zmienić. Ja na temat przyszłości Stomilu wciąż mam to samo zdanie: że zapotrzebowanie na piłkę jest w Olsztynie niesamowicie duże. To było widać choć podczas tych ostatnich spotkań ubiegłego sezonu, gdy trybuna kryta była nabita tak jakby Stomil grał o awans, a nie o utrzymanie. Gdyby pod względem sportowym było nieco lepiej, to jestem przekonany, że bardzo szybko wróciłyby czasy, kiedy miejsce na stadionie zajmowało się godzinę wcześniej, bo inaczej siedziałoby się na schodach albo na łuku. Pamiętam, że kiedy w czasach Ekstraklasy przyjeżdżaliśmy na mecz u siebie ze zgrupowania w Star Dadaju albo w Waplewie, mieliśmy problem z dojechaniem na stadion, a na stadionie już było 6-8 tys. ludzi. Jedno jest pewne: jeśli władze klubu, miasto, sponsorzy, działacze i kibice nie będą działać razem w jednym kierunku, to nigdy nie będzie dobrze. No i jeszcze ta infrastruktura… To musi się w końcu zmienić…
- Na razie to nie za wiele zmieniło się od czasów, gdy to Ty grałeś w Stomilu.
- Powiem Ci, że za moich czasów było jeszcze o tyle dobrze, że do naszej dyspozycji było to boczne boisko, o które wszyscy starali się w miarę dbać. Główna płyta była natomiast super i chyba teraz jest podobnie. Fajnie wspominam również wyjazdy na treningi poza Olsztynem. Trenowaliśmy w okolicznych miejscowościach, by nie katować murawy, ale również po to, by promować ten Stomil jak tylko się da. Chodziło o to, by ludzie utożsamiali się z klubem nie tylko w Olsztynie. I tak było. Odwiedzaliśmy Biskupiec, Dobre Miasto… Tam, gdzie było dobre boisko, zajeżdżaliśmy m.in. na środowe gierki.
- Skoro jesteśmy przy Stomilu, musze Cię spytać o pewien epizod. Sytuacja sprzed trzech-czterech lat. Pamiętam, że w Olsztynie krążyło wówczas hasło „Rafał Szwed, nowym dyrektorem Stomiu”. Chyba nawet o tym rozmawialiśmy. Na ile temat był realny?
- Prezesem był wtedy pan Bogusz, a w zarządzie byli jeszcze Marian Świniarski i Sobieski. Nie do końca chodziło o to, żebym był dyrektorem sportowym. Chciałem po prostu ściągnąć do Stomilu bardzo zamożnego sponsora, a ten chciał mieć w klubie „kogoś swojego”. Starałem się o to, bo zależy mi bardzo, by ten klub był silny jak dawniej i w Olsztynie pojawiła się w końcu szansa na coś więcej niż I liga. Będąc w Dobrym Mieście, dowiedziałem się, że szefem ówczesnej Warfamy, a obecnie wielkiej grupy Ursus jest Karol Zarajczyk, syn Andrzeja Zarajczyka, swego czasu sponsor Legii, który zarządzał klubem. Gdy się o tym dowiedziałem, szybko zdobyłem numer od brata Karola, z którym dość dobrze się znamy i postanowiłem nawiązać kontakt. Zadzwoniłem, a Karol stwierdził, że czekał na ten telefon. Chyba dobrze się rozumieliśmy. Niedługo później, z różnych względów, już nie chce mi się o tym opowiadać, odchodziłem z Dobrego Miasta, a Karol Zarajczyk postanowił, że również rezygnuje ze wspierania klubu. Zaproponowałem mu więc, by wszedł do Stomilu. Tematem był bardzo zainteresowany i doszło nawet do spotkania, podczas którego Zarajczyk spotkał się z prezesem Boguszem oraz Marianem Świniarskim. Również byłem na tym spotkaniu. Były rozmowy, były chęci i… szczerze mówiąc nie wiem, dlaczego nic z tego nie wyszło. Mogę się tylko domyślać. Zarajczyk, nie znając środowiska, chciał mieć kogoś, kto będzie w klubie pełnić jakąś rolę i będzie z jego polecenia. Komuś to widocznie nie pasowało i skończyło się tak, że nie było ani sponsora, ani mnie w Stomilu. Ale być może czegoś nie wiem, były pewnie jeszcze jakieś rozmowy, o których nie wiem. Szkoda, wielka szkoda, bo jest to firma przepotężna. Sponsor byłby z nich znakomity.
- Mam jednak wrażenie, że obecność w Stomilu Cię korci. Chciałbyś kiedyś pracować w tym klubie i mieć wpływ na jego losy, prawda?
- Nie będę ukrywać, że tak. Każdy kto grał w piłkę i mieszka nadal w Olsztynie, czuje się wciąż związany z piłką nożną i ma w sercu Stomil. Nie wyobrażam sobie, żeby było inaczej. I w moim przypadku tak jest: w przyszłości chciałbym w tym naszym Stomilu pracować.
- W roli…
- Hahaha! Nie wiem, na razie nie ma tematu. Skupiam się na tym, żeby dobrze rozkręcić interes i nie żyję czymś, czego nie ma. Niewykluczone, że w niedalekiej przyszłości wrócę do trenerki, ale żeby być trenerem na Warmii i Mazurach, trzeba być zabezpieczonym finansowo. To bardzo mądre słowa Mirka Romanowskiego, który traktuje trenerkę wyłącznie pasjonacko i już dawno mówił mi, że najpierw trzeba mieć co włożyć do garnka, a później bawić się w naszym regionie w piłkę.
- Mirek to kopalnia piłkarskiej mądrości.
- Nie tylko piłkarskiej. To bardzo mądry gość, doświadczony w piłce i w życiu.
- Ty trenerską przygodę zawiesiłeś świadomie czy po prostu nie ma obecnie zapotrzebowania na „trenera Rafała Szweda”?
- Zapotrzebowania chyba rzeczywiście nie ma, bo pobyt w Mrągowii odbił mi się solidną czkawką. Wiem już, że aby być trenerem w klubie z niższej ligi, trzeba znać bardzo dobrze piłkarzy. Trzeba wiedzieć, kogo można do danego klubu ściągnąć, kto może pomóc, na kogo można liczyć. Ja tych zawodników nie znałem. Bazowałem często na opiniach, na tym, co mówili znajomi i koledzy. Nie wyszedłem na tym najlepiej. Wyszło jak wyszło i jakieś wnioski już z tego wyciągnąłem. Niestety, teraz mam coraz mniej czasu i trudno mi było nawet prowadzić Fortunę Gągławki. Nie chciałem być nie fair, bo szkoda byłoby mi zaangażowanego w ten klub maksymalnie prezesa. Ja po prostu wpadałem na trening równo o 18, a już o 19.20 musiałem lecieć z powrotem. Nie było czasu dłużej pogadać, zostać po zajęciach, zrobić dłuższy trening. Z drugiej strony takie wyjazdy były dla mnie stresem, bo musiałem zostawiać restaurację pod czyimś okiem, a jak wspomniałem – dopiero rozkręcam interes. Wspólnie z prezesem uznaliśmy, że coś takiego nie ma sensu. Do Gągławek wrócił „Czereś” (Sylwester Czereszewski – red.) i szczęśliwie udało się te Gągławki utrzymać. Swoją małą cegiełkę udało mi się nawet dołożyć, bo mieliśmy lepszy bilans dwumeczu z Pasymiem, a ja strzeliłem jedną z bramek w końcówce meczu. Ta bramka decydowała o tym, że mieliśmy lepszy bilans bezpośredni i uniknęliśmy barażów, do których chyba i tak nie dojdzie. Swoją drogą te baraże, to układanie lig po sezonie – to nienormalne.
A odnośnie trenerki mogę Ci jeszcze zdradzić, że była pewna propozycja. Tego lata dostałem ofertę, by zostać asystentem, ale nie w Olsztynie, tylko w innym klubie I-ligowym, chyba nawet nieco lepiej sytuowanym...
- Niech zgadnę: odezwał się stary druh Darek Dźwigała?
- Nie chcę zdradzać od kogo, ale mogę powiedzieć, że propozycja była. Nie skorzystałem z niej jednak, dlatego nie ma tematu.
- Jako trener masz opinię „trudnego w szatni”. Przypięto Ci taką łatkę i pewnie trudno będzie Ci się jej pozbyć.
- Zaczynając tą swoją krótką, jak na razie, przygodę z trenerką nie mogłem się przestawić na amatorkę. Wiem, że niektórym znowu się pewnie nie spodoba to, co mówię, ale mnie naprawdę irytuje amatorskie podejście działaczy czy zawodników. Dopiero po pewnym czasie przestawiłem sobie w głowie, że przecież to ludzie, którzy mają normalną pracę i normalne życie, a piłkę traktują tylko jako dodatek. Dla nich to nie jest coś, z czego żyją i coś, czemu w pełni się poświęcają. Ja nie mogłem się na to przestawić, chyba za dużo wymagałem i dość często nie wytrzymywałem ciśnienia. I… tak to wyglądało. Trudno.
- A może to znak czasów i zmieniło się podejście do piłki w ogóle? Dzieciaki już nie rżną w piłę od rana do wieczora na podwórkach, tylko wybierają się od czasu do czasu na orlika i tyle. Może tak już jest, a Ty chciałeś to zmienić?
- Tu najwięcej do powiedzenia mieliby pewnie trenerzy, którzy szkolą młodzież. Podobno z tą obecną, starszą młodzieżą rzeczywiście są często problemy. Kiedyś człowiek, można tak to określić, wychowywał się na ulicy. Dziś jest inaczej. My mając do dyspozycji takiego orlika bylibyśmy tak podjarani, że… brak słów. Dziś to chleb powszedni, jedna z wielu rozrywek i wcale nie ta najbardziej atrakcyjna. My graliśmy na kamieniach, na piachu – gdzie się dało. W Sokołowie sami robiliśmy sobie boisko, stawialiśmy bramki. Grało się też na asfalcie, przy szkołach…
- Tak myślę sobie jeszcze o temacie trenerki. Miałeś kiedyś kosę z jakimś szkoleniowcem?
- Nie ma co ukrywać, że jako piłkarz miałem trudny charakter. Gdy wchodziłem do jakiejś drużyny, to zawsze ta drużyna była dla mnie najważniejsza. I niekoniecznie wszystkim to pasowało. Podam przykład, o którym było swego czasu głośno w prasie i w innych mediach. Gdy przyszedłem do Widzewa, wszystko było super: skład, atmosfera; wygrywaliśmy i mieliśmy walczyć o awans. Później, zupełnie nagle, nie wiadomo, dlaczego, trener Majewski zaczął ściągać zawodników, delikatnie mówiąc, mało doświadczonych. Jesienią wszystko świetnie funkcjonowało, a on nagle zaczął zimą wszystko zmieniać. Ci ludzie byli pchani na siłę do pierwszego składu, kosztem zawodników doświadczonych, takich jak Probierz, Rafał Pawlak czy Radek Becalik. Nie potrafiłem tego zrozumieć. Zaczęły się porażki, zaczęły się kwasy. Niby wszystko było dobrze – mała strata do miejsca premiowanego awansem, obozy w Turcji, w Zakopanem. Wszystko spoko, tylko trener coś zaczął mącić. Zmiany w składzie, jakaś dziwna zmiana taktyki. Nie wytrzymałem i zacząłem swoje zdanie głośno wyrażać. Próbowałem o tym z trenerem rozmawiać, ale to tylko potęgowało konflikt. Gdy przychodziły porażki, nie milczałem tym bardziej. Teraz wiem, że czasem trzeba się ugryźć w język, że to trener odpowiada za wyniki, ale… jednak musi być pewna równowaga. Z doświadczonymi zawodnikami, którzy ciągną zespół, którzy coś tam w piłce widzieli, trzeba się choć trochę liczyć. Pamiętam taki ciekawy okres, gdy trenerem Stomilu był Paweł Dawidczyński. To nie był jakiś nie wiadomo jaki trener, ale miał świetną tradycję. W piątek, czy tam w czwartek, po treningu zapraszał grupę doświadczonych zawodników na spotkanie i dyskutował z nimi o tym, jak zagrać w najbliższym meczu. To było świetne rozwiązanie i przynosiło mu dobry skutek. Nie będąc wtedy faworytem wygrywaliśmy wiele trudnych spotkań.
- No tak – z ligi spadliście nie za jego kadencji, tylko później, za Fiutowskiego.
- No, to była kadencja, o której można byłoby długo opowiadać, ale nie byłaby to opowieść wesoła. To była przede wszystkim kadencja pewnego działacza, byłego piłkarza Stomilu.
- Masz na myśli Dylusia?
- Nie będę rozwijać wątku. Pamiętasz pewnie, że zaczęły się wtedy dziwne ruchy: zawodnicy z wykopalisk, odsuwanie do rezerw, jakieś pseudoafery. Tak się zaczęła równia pochyła Stomilu, którą zakończył spadek. Spadek, do którego doszło rok po pięknym utrzymaniu w barażach…
- No tak, ten legendarny karny „Świętego” (Sławomira Święckiego – red.) w konkursie rzutów karnych…
- Dokładnie. Wypchnęliśmy go do tego karnego na siłę. On nie chciał, bał się, ale do karnego chciał podejść Salami. Powiedzieliśmy mu: „Stary, ty strzelasz na końcu”. I wypchnęliśmy „Świętego” (śmiech).
- Dobra, jedźmy dalej, bo naliczyłem w Twojej karierze aż…
- …przygodzie, nie karierze.
- Piłkarze chyba lubią tak kokietować.
- Nie o to chodzi. Piłkarzem to był Zbyszek Boniek. A ja mogę co najwyżej córce opowiadać, że „tata był piłkarzem”. A tak to jestem Rafał Szwed. Całe życie w tę piłkę grałem, ale rasowy piłkarz to dla mnie reprezentant Polski, który ma dziesiątki występów w pucharach.
- No, czekaj, czekaj. Ty w kadrze zagrałeś (śmiech)!
- I nikt mi tego nie odbierze! Przez całe 17 minut byłem reprezentantem Polski (śmiech).
- Do wątku reprezentacyjnego dojdziemy. Powiedz mi jednak wcześniej, dlaczego byłeś zawodnikiem aż 17 klubów. Dlaczego zmieniałeś tak często te barwy? Niewyparzona gęba?
- Myślę, że to był ten główny powód. Zawsze walczyłem o drużynę, a że często grałem w klubach, gdzie były problemy finansowe, było o co walczyć. Praktycznie każdy klub zalegał mi jakieś pieniądze, a wiele z nich wisi do dziś.
- Walczysz jeszcze w sądach o kasę z czasów kariery?!
- Nie, już nie. Już sobie dałem na spokój. Ale jedyne kluby, które wypłaciły mi wszystko, co obiecały, to Widzew Łódź i Górnik Zabrze. Reszta płaciła lepiej lub gorzej, ale żaden inny klub nie wywiązał się z umowy.
- Twój najlepszy okres przypadł chyba jednak nieco wcześniej, podczas gry w Stomilu. To właśnie wtedy, w 1999 roku, zaliczyłeś wspomniany występ w kadrze. To był Twój najlepszy czas?
- Miałem bardzo dobry sezon w Stomilu, ale po zakończeniu rozgrywek musiałem odejść. Pan Niemyjski przestał po prostu płacić i trzeba sie było rozglądać za czym innym. Niemyjski nie płacił po parę miesięcy, więc zaległości zrobiły się tak duże, że masakra. Wolę nie myśleć, co mógłbym za to kupić… No, ale przyszedł koniec sezonu, roztrenowanie, a kasy dalej nie ma. W szatni o tym, że coś trzeba zrobić gadali wszyscy. Ale jak przyszło co do czego, to – choć w drużynie byli starsi – wszystko wygarnąłem ja. Pewnego razu przyszedł do szatni ówczesny dyrektor, już nawet nie pamiętam jak się facet nazywał – trochę wariat, taki dziwny gość; człowiek Niemyjskiego, który pożyczał pieniądze od chłopaków i później mieli problem ze ściągnięciem od niego kasy. No i gość przyszedł, a ja upomniałem się o kasę w imieniu drużyny. Ten od razu poskarżył się Niemyjskiemu, a on podziękował mi za współpracę. Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że sytuacja miała miejsce na dwa dni przed… powołaniem do reprezentacji. Na kadrę pojechałem więc jako… bezrobotny. Choć w sumie głowy nie dam, że już wtedy obowiązywało prawo Bosmana. Tak czy inaczej, natychmiast dostałem propozycję. Zgłosił się po mnie Ruch Chorzów, który już wcześniej robił jakieś podchody, tylko działacze w Olsztynie wariowali i krzyczeli za mnie jakieś pieniądze, że mózg staje.
- Pamiętasz datę tego swojego jedynego występu w kadrze?
- (Rafał sięga do jednego z przepastnych albumów, tworzonych przez lata przez jego żonę –red.)
- No, ale bez podpórki! Z pamięci!
- Nie no, to tak dokładnie to nie pamiętam…
- Nie świętujesz więc tego dnia jak drugich urodzin (śmiech)?
- Nie. Mam koszulkę z tego meczu, mam spodenki. Śmieszne w tej historii jest to, że wziąłem sobie na ten mecz koszulkę z numerem 17 i właśnie 17 minut spędziłem wtedy na boisku w spotkaniu z Nową Zelandią (śmiech).
- Dobre! A ta data to 19 czerwca. Niedawno minęło zatem 15 lat. Mogłeś świętować.
- O proszę (śmiech)! A tak już zupełnie serio, trzeba pamiętać, że w tym meczu debiutowało wielu chłopaków, którzy później ciągnęli reprezentacyjny wózek. Żurawski, Wichniarek, Żewłakow, do tego Terlecki, Stolarczyk. Ze znanych wówczas zawodników byli tylko Tomek Wałdoch i Radek Michalski.
- Wszystko działo się za kadencji Janusza Wójcika. Dobrze wspominasz „Wójta” jako selekcjonera?
- Szczerze mówiąc… rzadko go podczas tego zgrupowania widziałem. Bywał na meczach i czasem pojawiał się na jakiejś kolacji. Serio.
- Jeden mecz w kadrze i grubo ponad sto występów w lidze. Myślisz, że to był szczyt Twoich możliwości, czy mogłeś osiągnąć więcej?
- Mogłem zdecydowanie więcej. Niestety, nie miałem trenera, który nie wieku 30 lat, ale przynajmniej 20-25 uświadomiłby mi, że jestem obrońcą , a nie pomocnikiem.
- Kto Cię przekwalifikował?
- Chrobak w Polonii. Co ciekawe, grając jako obrońca w Polonii czy w Widzewie, strzelałem więcej bramek niż grając wcześniej w pomocy. I wcale nie były to wyłącznie bramki ze stałych fragmentów gry, tylko również z akcji. Uważam, że osiągnąłbym dużo więcej, gdybym od początku specjalizował się w grze w roli ostatniego obrońcy – czy to w trójce, czy to w czwórce z tyłu; bez różnicy. W pewnym momencie uwierzyłem, że ta pozycja jest dla mnie, super się na niej czułem i odkrywałem ją z każdym meczem.
- Okej, to jeszcze raz o Wójciku, tym razem mniej przyjemnie. Styczeń 2011. Pamiętam, że zadzwoniłeś, żebym pomógł Ci w skontaktowaniu się z dziennikarzem „Przeglądu Sportowego”, który opisując wątek afery korupcyjnej w polskiej piłce wspomniał również o Tobie. Twoje nazwisko miał wymienić właśnie Wójcik.
- Pamiętam tę sprawę. Jak pamiętasz, niedługo później dałem Ci numer do prokuratury we Wrocławiu, gdzie potwierdzali, że nie ma mojego wątku w sprawie. Później to samo mówiłem wszystkim innym dziennikarzom, którzy prosili o wywiad. Mówiłem: „Okej, możemy porozmawiać, ale najpierw proszę o telefon do prokuratury i spytanie o moje nazwisko”. Odpowiedź zawsze była ta sama: „Szwed nie maczał palców w ustawianiu meczów”.
- Do Wrocławia zapraszali Cię zatem tylko w roli świadka?
- Też nie. Z tego, co dowiedziałem się w prokuraturze, byłem prześwietlany jak większość ówczesnych zawodników Ekstraklasy. W sumie to szkoda, że nie robili tego wcześniej. Położyłoby się na tym co najmniej o kilku gości więcej. Chodzi mi m.in. o pana, o którym mówiłem, nie wymieniając jego nazwiska. Tego, który przyczynił się do upadku Stomilu.
- Twój temat jest już zamknięty?
- Oczywiście. To była sprawa ewidentna. Później zresztą wszystko zostało opisane. Sarnat puścił tamten mecz… samemu. Chodziło o mecz Polonii ze Świtem Nowy Dwór Mazowiecki, a o tym, że Świt chce ten mecz kupić Warszawa huczała już od kilku dobrych dni, jeśli nie tygodni. Wiedzieliśmy o tym wszyscy – zawodnicy, trenerzy, młodzi zawodnicy… Rozmawialiśmy o tym meczu wszyscy, dywagowaliśmy, co się wydarzy. Dopiero po latach wyszło, że jednak znalazł się jeden kutas, który wziął hajs sam. Widocznie przy okazji puścił w eter dobre nazwiska, żeby wszystko ładnie brzmiało i narobił smrodu nie tylko sobie.
- Na szczęście większość osób kojarzy Cię chyba nie z tą sprawą i, niestety, nie z grą w reprezentacji, tylko z mocnym uderzeniem z lewej nogi.
- Coś w tym jest. Nawet w tych wycinkach, które przyniosłem większość wzmianek o mnie jest na ten temat. Nie mam tych wycinków za dużo, bo sam nigdy nie przykładałem do tego wagi. Dopiero od kiedy jestem z Martą mam takie archiwum. To ona mi to wszystko zbierała. Kiedyś byłem z tego niezadowolony, a dziś żałuję, że nie zbierałem wszystkiego (śmiech). Tytuły tych tekstów i niektóre sformułowania na mój temat są prawie zawsze takie same, niezależnie od tego, czy grałem w Stomilu, w Polonii czy w Widzewie: „Atomowy Szwed”, „potężna bomba Szweda” i tak dalej. Nie ukrywam, że uderzenie rzeczywiście miałem niezłe. Zawsze lubiłem uderzać z dystansu, podobały mi się długie przerzuty, takie typowe pasy. Wybitnym „prawie-piłkarzem” nie byłem, ale akurat jeśli chodzi o lewą nogę nie miałem się czego wstydzić. Weszło mi kilka takich bramek, jakich niektórzy nie strzelają przez całą karierę.
- To uderzenie to efekt treningów od dziecka czy naturalnej krzepy?
- Jako dzieciak nie mieszkałem na jakimś wielkim podwórku. Kumpli nie było przesadnie wielu, więc niekiedy zaciągałem na boisko tylko jednego. Stawaliśmy w obu bramkach, jeden na jednego naprzeciwko siebie i strzelaliśmy aż… zrobiło się ciemno. Waliliśmy na bramę ile się dało. Godzinami ćwiczyłem dzięki temu uderzenie. Bo moc uderzenia nie wynika z siły mięśni, ale z techniki uderzenia. To nie jest nic odkrywczego – chodzi o powtarzalność. I wyobraźnię. Trzeba umieć sobie wyobrazić – jak piłka będzie lecieć.
- Wiesz, że gdy obecnie się Ciebie wygoogluje, niemal na samej górze listy obok Twojego nazwiska wyskakuje hasło „Piłkarskie Oscary Canal+”. Pamiętasz jeszcze bramkę strzeloną w barwach Polonii, już po spadku Stomilu z Ekstraklasy?
- Tak, to było na Łęcznej. Dostałem wtedy nominację, a nagrodę dostał Bugała. To była sprawa polityczna, bo niemal wszystkie nagrody pozgarniała Łęczna. Wiadomo, jak to jest z drużynami sponsorowanymi przez kopalnie i inne państwowe spółki… Gdzie nagrodę miałby dostać ktoś z biednej Polonii?! Pamiętam jednak, że podczas gali siedzieli koło mnie Maciek Żurawski oraz Mateusz Borek i obaj nie mieli wątpliwości, że najbardziej efektowny był ten mój gol przeciwko nomen omen Łęcznej.
- Masz ją na VHS-ie albo DVD?
- Mam, z tym że… nie mogę znaleźć. Już od dłuższego czasu nie mogę jej namierzyć, a zdobyć od Canalu nie jest tak łatwo. W Internecie też jej nigdzie nie ma. A wielka szkoda, bo z chęcią bym sobie obejrzał. Choć… Ta bramka miałaby jeszcze większą wartość, gdyby nie to, co zrobił nasz ówczesny bramkarz Gubiec. W ostatniej minucie gość rzucił sobie piłkę pod nogi, a chwilę później podbiegł Skwara i strzelił do pustej bramki. Piłkarskie jaja! To akurat można znaleźć w internecie bez problemu (śmiech).
- Przygotowując się do rozmowy, zastanawiałem się, czy pasuje Ci obecna piłka. Od dłuższego czasu panuje przekonanie, że jedyny właściwy sposób gry to „tiki-taka” Barcelony albo reprezentacji Hiszpanii. Nie nuży Cię taki futbol?
- Hiszpania rzeczywiście z tym przesadzała, ale uważam, że krótkie granie piłką to fajna rzecz. Oczywiście w danej części boiska, bo ciężar gry trzeba umieć przenieść na drugą stronę, rozsądnie wykorzystując dłuższe podania. Obecnie perfekcyjnie robią to Niemcy, których grą na mistrzostwach świata można było się zachwycać bez końca. Potrafili grać „krótką grę”, ale potrafili również grać inny sposób. Potrafili ulepszyć to, co przejadło się już w wykonaniu Barcelony.
- Komu kibicowałeś na mistrzostwach?
- Argentynie. A w każdym meczu starałem się być za słabszym. Mam taką przypadłość (śmiech). Od początku jednym z głównych faworytów byli dla mnie jednak Niemcy. Nie jestem zaskoczony ich zwycięstwem. Nawet, gdy zdarzył im się nieco słabszy mecz, jak z Algierą, i tak robili swoje. Choć akurat w meczu Niemcy – Algieria to Algierczycy zagrali kosmiczny mecz. Aż przecierałem oczy ze zdumienia. Najgorsza była wizja tego, co taka Algieria zrobiłaby z Polską, gdybyśmy na nią trafili. W ogóle, co te niektóre drużyny grały! Kostaryka na przykład. Oni grali piłą, że aż miło było popatrzeć! Na tych mistrzostwach naprawdę nie było słabych drużyn. Może Honduras trochę odstawał, ale też nie jakoś przesadnie. Spalili się Włosi czy Hiszpanie, ale przecież, żeby komuś się udało, ktoś inny musi zawieść.
- A powiedz, czy kibicujesz… Szwecji?
- Powiem Ci szczerze, że… nie (śmiech). Nie mam jakichś specjalnych uczuć ze względu na swoje nazwisko. Aczkolwiek jestem wielkim fanem tego, co robi Ibrahimović. Lubię takich gości. To typowy „charakterniak”, który zawsze ma coś do powiedzenia, a przy tym ma kosmiczne umiejętności. Wymiata!
- Ty natomiast bardziej niż ze Szwecją możesz się ostatnio kojarzyć z Japonią. Od kilkunastu miesięcy z powodzeniem prowadzisz przecież małą restaurację sushi na olsztyńskich Jarotach.
- Tak, i jakoś to idzie. Tak jak powiedziałem, żeby bawić się na Warmii i Mazurach w trenerkę, trzeba mieć jakieś zajęcie, które daje pewny byt. A ja wyjeżdżać za pracą już nigdzie nie chcę. Córka chodzi w Olsztynie do szkoły, ja i Marta też to miasto bardzo lubimy. Postanowiliśmy poukładać tu sobie życie. W pewnym momencie wpadliśmy z bratem na pomysł, by otworzyć własny biznes. Jakoś trzeba się przecież finansowo zabezpieczyć i z czegoś trzeba zarabiać tę kasę. Dopiero później można myśleć o robieniu czegoś dla przyjemności. Wymyśliliśmy z bratem, że postawimy na sushi. Wcześniej w Olsztynie był tylko jeden lokal nastawiony na sushi, w dodatku na starówce, więc w zupełnie innej części miasta. Postawiliśmy na Jaroty, licząc, że „może zaskoczy”. I zaskoczyło. Działamy już półtora roku, ale moim zdaniem to ciągle początki. Nie dokładam, ale też nie ma z tego jakichś nie wiadomo jakich kokosów. To ciężka praca, ale starcza na godziwe życie. Mam nadzieję, że niedługo będzie nas stać, by mocniej się rozreklamować, bo poziom jest chyba wysoki. Tak twierdzą znajomi i bywalcy naszego lokalu, a to najlepsza rekomendacja.
- Musisz pogadać o reklamie ze Stomilem. W Twoim byłym klubie będzie w tym sezonie aż dwóch Japończyków: Kato i Shibamura.
- Tego drugiego tu jeszcze nie było. Trzeba go będzie zaprosić (śmiech).
- Tak sobie myślę, że jesteś chyba dobrym przykładem tego, że jednak po piłce można się w życiu odnaleźć, niekoniecznie przy futbolu zostając. Nie wszystkim się to udaje…
- Nie będę ukrywać, że miałem taki ciężki moment. Ja się z piłki nie ustawiłem i wiedziałem, że będę musiał „coś” robić. Nawet ci, którzy się ustawili, „coś” muszą jednak robić. Dwa-trzy miechy można nic nie robić, ale później czymś trzeba się zająć. Pasją, biznesem – czymkolwiek. Ci, którzy się nie ustawili mają jeszcze gorzej. Siada zdrowie, siada bania, wielu płynie w naftę… Klimaty wychodzą różne. Znam przykłady gości, którzy grali w Ekstraklasie, mieli po kilkaset występów w Ekstraklasie, a później… po prostu dramat. Nie chcę teraz podawać nazwiska, ale mam przed oczami gościa, który zaliczył ponad 20 meczów w reprezentacji, pograł trochę w pucharach, a później płynął strasznie, w ogóle nie mógł się w życiu odnaleźć.
- Bo z piłką nie da się chyba tak zupełnie rozstać.
- Powiem Ci, że… chyba tak. Jak przychodzę na Stomil, to – nawet, gdy siedzę na trybunach – znowu czuję się młodo. Dopiero, jak spojrzę w lusterko znowu kumam, ile mam lat (śmiech).
http://dwadozera.pl/Galeria,g717.html
Rozmawiał Piotr Gajewski
Zdjęcia: Emil Marecki
cjvojeeln 2015-09-30 11:00:33 (***.***.***.***) #54203 0:0 zgłoś
N2LM6q azxmwdhaawzj, [url=http://sbtrjubhmfap.com/]sbtrjubhmfap[/url], [link=http://eshbegqctiik.com/]eshbegqctiik[/link], http://laoisrqquokp.com/
wxwbeupyej 2015-09-25 18:17:33 (***.***.***.***) #54061 0:0 zgłoś
1NHg3G twidmufrmtvv, [url=http://hzuqswlvmwyt.com/]hzuqswlvmwyt[/url], [link=http://nfdjbpgzdwrg.com/]nfdjbpgzdwrg[/link], http://obhuuhcfenfk.com/
nuhypto 2015-09-22 14:44:31 (***.***.***.***) #53991 0:0 zgłoś
NVA25e xdiqskazoakt, [url=http://bxxwuweaismu.com/]bxxwuweaismu[/url], [link=http://wfkqmirycdpd.com/]wfkqmirycdpd[/link], http://qwcrwbkggjxa.com/
gaik 2014-08-02 17:26:58 (public***.cdma.centertel.pl) #46618 0:0 zgłoś
Czyta się jednym tchem. Stomil w ekstraklasie to były piękne dni. Proszę o więcej, np. Czesio Żukowski , Czereś lub Sokołowski.
oksiak 2014-08-02 11:32:53 (hdu***.internetdsl.tpnet.pl) #46609 0:0 zgłoś
"Dopiero po latach wyszło, że jednak znalazł się jeden kutas, który wziął hajs sam. Widocznie przy okazji puścił w eter dobre nazwiska, żeby wszystko ładnie brzmiało i narobił smrodu nie tylko sobie" Przynajmniej mówi co mu na język naszło :) Brawo Rafał
olo 2014-08-02 11:10:22 (user-***-***-***-***.play-internet.pl) #46607 0:0 zgłoś
Dlugi wywiad, ale warto przeczytac. Dawno takiego wywiadu nie bylo!
maniek86 2014-08-02 08:31:28 (dth***.neoplus.adsl.tpnet.pl) #46605 0:0 zgłoś
Rafał Szwed i jego udeżenie z "dużego palca".....ehhh super wspomnienia. Zostaną na całe życie. Teraz zMarcinem Szulikiem?
bob dylan 2014-08-02 00:06:33 (user-***-***-***-***.play-internet.pl) #46603 0:0 zgłoś
Szwedziu, szacun! Stomil pamięta! Jako trener też jeszcze pokaże, choć start mial bez szału.
STOMIL 2014-08-01 23:56:20 (public***.cdma.centertel.pl) #46602 0:0 zgłoś
Swój człowiek! A lewa nóżka i wolne w ekstraklasie w barwach Stomilu- tego sie nie zapomina.