- Byliśmy wtedy kopciuszkiem i co roku mówiło się, że wszyscy chcieli ten Stomil spuścić, bo trzeba za daleko jeździć. Trener Oblewski nie musiał nas na to spotkanie specjalnie mobilizować – wspomina mecz Stomil – Widzew z 1997 roku Daniel Dyluś, bohater tamtego starcia, którego gol dał olsztynianom historyczne zwycięstwo 1:0.
Pucharowy mecz OKS 1945 Olsztyn – Widzew Łódź (28 września, godzina 16) to idealna okazja do tego, by przypomnieć jeden z najczęściej, jeśli nie najczęściej w ogóle, wspominanych przez kibiców w Olsztynie meczów. I nie chodzi tu o – również historyczny - ostatni mecz Stomilu w Ekstraklasie, w 2002 roku, gdy na listę strzelców po raz ostatni na najwyższym szczeblu rozgrywek dla olsztyńskiego klubu wpisał się młodziutki wówczas Grzegorz Lech.
Chodzi oczywiście o spotkanie Stomil – Widzew z marca 1997 roku. Łodzianie byli wówczas mistrzem Polski i grali w Lidze Mistrzów, a w ich składzie roiło się od reprezentantów Polski. Do Olsztyna przyjechali podrażnieni derbową porażką z ŁKS, a mimo to polegli. Ogromne emocje, ogromna dramaturgia i - niespotykana wówczas na polskich stadionach – frekwencja, która nigdy wcześniej, ani nigdy później nie była na olsztyńskim stadionie tak wysoka…
O tamtym meczu i nie tylko opowiada 47-letni dziś Daniel Dyluś, bohater starcia z Widzewem i postać tyleż nietuzinkowa, co i kontrowersyjna; były gracz m.in. Gwardii Szczytno, Jezioraka Iława, Stomilu, Warmii Olsztyn i Błękitnych Orneta.
========================================================
- Witam serdecznie, Piotrek Gajewski, dwadozera.pl z tej strony…
- …o, to pewnie będziemy o Widzewie rozmawiać!
- No proszę, ktoś już do Pana dzwonił?
- Tak, tak. Nakręcono atmosferę i zrobiono z tego meczu święto, więc wiadomo, że wymaga on wspomnień. A później ofiar. No, albo będzie euforia (śmiech).
- Jest Pan za granicą, więc pewnie nie będzie Pana w środę na meczu.
- Niestety nie. Informację o tym, że do Olsztyna przyjedzie Widzew miałem bardzo szybko, już z miesiąc temu. Zadzwonił do mnie jeden z redaktorów i powiedział dokładny termin spotkania. Starałem się tak zaplanować czas, by być na meczu, ale się nie udało. Pomeczowe wypowiedzi i opisy na pewno szybko jednak wyłapię gdzieś na internecie.
- W takim razie polecam dwadozera.pl. No, ale na razie wróćmy do meczu sprzed blisko 15 lat. Marzec 1997, do Olsztyna przyjeżdża grający w Lidze Mistrzów Widzew, który w lidze „goli” wszystkich jak chce. Was też ciśnie niemiłosiernie, ale nic nie chce im wejść. W 23 minucie Paweł Charbicki broni nawet karnego. Dziesięć minut później wychodzicie z kontrą, ktoś ze Stomilu jest faulowany i jest ten wolny…
- …już mówię, jak to było dokładnie. Zresztą można sobie obejrzeć, bo ten wycinek jest akurat na Youtube. To ja zostałem sfaulowany przed polem karnym z prawej strony z punktu widzenia bramkarza, a z lewej z naszego. To było prawie 20 metrów i goście długo ustawiali mur, a my piłkę. Ustawiliśmy się - Andrzej Jankowski, Rafał Kaczmarczyk i ja. Każdy z nas potrafił uderzyć i każdy mógł to w tej sytuacji zrobić. Rzuciłem jednak hasło, że mam dzień – bo zwykle tak to w tych sytuacjach wygląda – i ustawiłem sobie piłkę. Ćwiczyliśmy te wolne często, ale wiadomo, że zawsze piłka nie wpada. Pamiętam, że mieliśmy na treningach taki mur z desek i był on już nieźle połamany, ale mimo to pomagał doskonalić te wolne. No i dotknął mnie ten palec boży, uderzyłem tak, jak chciałem i piłka dostała takiej specyficznej, odchodzącej rotacji. Radość była przeogromna, bo emocje przed tym meczem były naprawdę wielkie. Widzew to była przecież wtedy topowa drużyna.
Oficjalnie podaje się, że na tym meczu było 16 tys. kibiców, ale wszyscy wiedzą, że było blisko 20 tys. Byłem później dyrektorem i dobrze wiem, jak to jest z tymi biletami. Frekwencję na meczach najlepiej liczyć na podstawie zdjęć, a nie biletów. No, ale to dygresja. Byliśmy wtedy kopciuszkiem i co roku mówiło się, że wszyscy chcieli ten Stomil spuścić, bo trzeba za daleko jeździć. Trener Oblewski nie musiał nas na to spotkanie specjalnie mobilizować.
- Ta bramka z wolnego to Pana najładniejszy albo najważniejszy gol w karierze?
- Grając w klubach I-ligowych i przez dwa lata w II-ligowej Miedzi trzy razy ustrzeliłem hat-tricka. Jeden z tych przypadków to historyczny mecz Zagłębia ze Śląskiem, kiedy w derbach padło aż siedem bramek i… wszystkie dla Zagłębia! A Śląsk to nie była wtedy byle jaka drużyna – bronił u nich wtedy Matysek, a w polu grali na przykład Mandziejewicz czy Tęsiorowski.
Poza tym trudno nie byłoby nie wspominać karnych w pamiętnym finale z Górnikiem Zabrze, kiedy sędziował nie kto inny, jak Michał Listkiewicz.
Zdarzało mi się czasem znaleźć w odpowiednim miejscu, w odpowiedniej chwili. Czasem tak to już jest, że w ciągu pięciu minut zajmuje się miejsce w historii świata, Europy, regionu lub – tak, jak w moim przypadku – klubu.
- Tamten sezon był dla Pana bardzo udany, bo w sumie strzelił Pan wtedy sześć bramek. Mimo to po sezonie pożegnał się Pan ze Stomilem i wyjechał Pan do Finlandii. Jak to z tym Pana odejściem było?
- Sytuacja wyglądała tak, że wróciłem do kraju z Francji, bo mój ówczesny klub, Valenciennes, zbankrutował i byłem wolnym zawodnikiem. Wbrew pozorom nie było to takie oczywiste, bo – nie wiem, czy Pan pamięta – to, że nie miało się z klubem kontraktu nie oznaczało wtedy jeszcze, że jest się wolnym. Wróciłem wtedy do Jezioraka, gdzie wspólnie z Piotrem Wieczorkiem przeniosła się wówczas grupa zawodników ze Stomilu. Strasznie żałuję tego, co tam się stało. Byliśmy liderem, wszystko wyglądało dobrze i nagle okazało się, że nie ma pieniędzy, wszystko się sypnęło. Zaczęło się od tego, że posądzono Czarka Bacę, który - obok Remka Sobocińskiego - był wtedy najlepszym strzelcem drużyny, o to, że za mało się angażuje i nie wkłada całego serca w grę. Jako kapitana, zaproszono mnie wtedy przed zarząd, żeby porozmawiać o sytuacji, a ja wstawiłem się za Czarkiem. Mali ludzie z zarządu, których nawet nie wiedziałem, że tylu jest, przegłosowali jednak, że Czarka z klubu usuną. Za chwilę podziękowano również i mi. I poproszono mnie, bym nie udzielał żadnych informacji prasie. A niedługo później zarzucono mi niesportowe podejście do meczów. I powiedziano mi coś takiego, choć codziennie dojeżdżałem do Iławy po 103 km z leżącego niedaleko Szczytna Tylkowa! Moim zdaniem posądzono nas o to wszystko, bo klub nie był w stanie unieść ciężaru I ligi. Już wtedy otrzymywałem oferty ze Stomilu i innych klubów. W Polskę nie chciałem już jednak jechać. Skontaktował się więc ze mną dyrektor Jurek Sosnowski i stwierdził, że mogę trenować w Olsztynie, a od czerwca mogę zagrać w Olsztynie.
W Stomilu grałem rok, ale znowu doszło do nieprzyjemnej sytuacji. Po jednym z meczów Charbickiego, Jankowskiego, Biedrzyckiego i mnie oskarżono o to, że graliśmy przeciwko Wyłupskiemu. Tak się złożyło, że zastąpił wtedy Pawła i bardzo przeciętnie wypadł. Przy okazji jednak bardzo przeciętnie zagrali też dwaj Andrzeje. A ja dostałem chyba przy okazji, bo po tym, jak strzeliłem taką ładną bramkę Rakowowi, Andrzej Kretek pokazał mi, że „jest okej”. I zasugerowano, że niby mecz był sprzedany, odsunięto mnie od zespołu… Doszło do rozdźwięku w drużynie, a o całej sprawie zrobiło się głośno. OZOS nie chciał jednak negatywnej reklamy i kazał szybko zmienić decyzję. Niby wróciłem, ale wiedziałem, że dla mnie nie ma tam już miejsca. Miałem dwie propozycje z Finlandii, gdzie grał już Czarek Baca, i kilka ofert z Polski. Ofert z Polski nie brałem już jednak pod uwagę. To nie były propozycje z topowych zespołów, a ja nie chciałem już grać o nic. Chciałem porównać, jak grają inni, pojeździć jeszcze trochę po Europie.
Podpisałem umowę z Tampere i grałem tam przez kilka miesięcy. W niektórych źródłach piszą, że strzeliłem tam tylko trzy bramki, ale ja byłem najlepszym strzelcem drużyny i zdobyłem 11 goli. Skontaktował się ze mną pewien menadżer z Niemiec i zaproponował mi udział w wyjazdach to Azji. Projekt nazywał się Team Europa i mieliśmy popularyzował europejski futbol w Indonezji, Singapurze oraz Malezji. Lataliśmy tam co kilka dni, zwiedzaliśmy kraje i hotele – było ciekawie. Zespół zskładał się z Węgrów, Niemców, Anglików i dwóch Polaków. Oprócz mnie, grał tam jeszcze Jacek Perzyk, znany choćby z występów w Legii. To w ogóle opowieść na odrębną historię, ale wspomnę tylko, że trenerem tej naszej ekipy był Węgier i odprawy trwały często ponad godzinę (śmiech). Spotykaliśmy się zwykle dopiero na lotnisku i na pewno nie tworzyliśmy jakiegoś super zgranego zespołu, ale potem graliśmy przy wypełnionych 40-tysięcznych trybunach i większość meczów wygrywaliśmy lub przynajmniej remisowaliśmy. Przegraliśmy może jeden z dziesięciu meczów i indonezyjski związek, który organizował to całe tournee był bardzo zadowolony. Później zresztą dostaliśmy tam propozycje gry, z których mogliśmy skorzystać. To był taki średni II-ligowy poziom w Polsce, gdyby porównać. Można tam było wyjechać na emeryturę, ale był pewien problem – grało się tam przy 35-40 stopniach Celsjusza. To było nie do wytrzymania!
- No dobra, ale skończyło się to tournee i…
- Po tej Finlandii coś trzeba było robić. Zadzwonił do mnie Włodek Lubański z pytaniem, czy nie chciałbym grać u jego kolegi, trenera Jagiełły, w Belgii. To była tylko III liga, no, ale – jak powiedziałem – coś trzeba było robić. Później odezwał się też do mnie trener z Finlandii, odkrywca talentu Jariego Litmanena, który akurat zdobył mistrzostwo Finlandii i chciał mnie ściągnąć, żebym pomógł w walce o Ligę Mistrzów. Problem w tym, że miałem wtedy… złamaną nogę. Kolega wszedł mi tak niefortunnie, że – łącznie z rehabilitacją – miałem później prawie roczną przerwę. Wiedziałem już, że z graniem na poważnie to koniec. W trudnym momencie odezwali się jednak dobrzy ludzie, z którymi znałem się jeszcze z okresu gry w Miliarderze Pniewy. Zaproponowali, żeby pracował u nich w szkole w Szamotułach i uczył młodzież gry w piłkę. Przy okazji prowadziłem też zespół w Lwówku, gdzie trafiali zawodnicy, którym kończył się wiek juniora.
Niedługo później z ciekawą propozycją odezwała się jeszcze Warta, z którą mieliśmy wywalczyć awans do II ligi. Zespół był ciekawy, ale się nie udało. Miałem już 35 lat, więc zakończyłem karierę, ale nie robiłem pożegnania. No bo, w którym klubie miałbym się żegnać? Jak kiedyś policzyłem, to wyszło mi, że grałem w 17 klubach. Można spytać: „Co to za zawodnik, co tak często kluby zmienia?”. Ale ja nigdzie się nie pchałem, po prostu zawsze miałem jakieś oferty. Nawet, gdy wydawało się, że już nigdzie nie zagram, odezwał się do mnie z propozycją Świętej Pamięci Marian Dziurowicz. Chciał, żebym pomógł w odbudowaniu „Gieksy”. Trenerem był wtedy Marek Koniarek, a w składzie było pełno zdolnej młodzieży. Miałem co do gry tam pewne obawy, ale w klubie bardzo mocno poszli mi na rękę. Bez problemu mogłem dojeżdżać na treningi, a poza tym wiedziałem, że będę tam tylko pół roku. Po tak krótkim czasie nabrałem jednak ogromnego szacunku do „klanu” Dziurowiczów. Marian to była postać, a z jego synami jeszcze do niedawna utrzymywałem od czasu do czasu kontakt. Podziwiam Piotra za to, że wyciągnął tę całą korupcję na światło dzienne.
- No dobra. Już po definitywnym zakończeniu kariery wrócił Pan jednak do Olsztyna. Był Pan dyrektorem sportowym, a później dwukrotnie trenerem. Czasy były jednak burzliwe – Stomil spadł z ligi, rozpadł się zupełnie, powstało OKP, które później przekształciło się w OKS 1945…
- Na temat tamtego okresu jest wiele mitów, a prawdę znają nieliczni. Prawda jest jednak taka, że byliśmy umówieni z Urzędem Skarbowym i był dokładny plan oddłużenia klubu, który był realny do realizacji, gdyby klub nie spadł z ligi. W momencie spadku cały plan legł w gruzach. Zniknęli sponsorzy, a przede wszystkim – zniknęły wpływy z Canal+, co wtedy stanowiło większość klubowego budżetu. My natomiast pokutowaliśmy jeszcze wtedy za stary zarząd z czasów Halexu, który podpisywał długoletnie i bardzo wysokie umowy nawet z zawodnikami z szerokie składu. Na profesjonalnych umowach, i to nie małych, było wtedy ponad 20 graczy!
W II lidze powstał już trochę dziwny zarząd. Od razu spytałem jego przedstawicieli, czy stoi za nimi jakiś sponsor, czy chcą się tylko wypromować. Zaczęli szukać haków na poprzedników, zamiast wziąć się za ratowanie sytuacji i było jasne, że to wszystko długo nie pociągnie…
- I wtedy powstało OKP.
- Ten twór, jak niektórzy złośliwie określają, powstał dzięki grupie sympatyków pod wodzą Alojzego Jarguza, którzy doszli do wniosku, że trzeba ratować piłkę w Olsztynie. Na podstawie jednego z punktów regulaminu PZPN stworzono piłkarską alternatywę w postaci OKP. Klub zaczął funkcjonowanie, a mnie powierzono rolę trenera. Wszystko układało się idealnie, ale na dwa dni przed wznowieniem zimowych treningów spotkała mnie straszna tragedia. Okazało się, że mam zator płuca, a więc podobną dolegliwość, jaką miał Józek Łobocki. Poszedłem na rentę, musiałem zwolnić życie i poukładać sprawy zdrowotne oraz osobiste. A awans wywalczył Andrzej Biedrzycki. Chwała mu za to.
Gdy już się jakoś wylizałem, doszło do kolejnej zmiany, bo wiek juniora kończyli akurat piłkarze mojego kolegi z boiska – Andrzeja Nakielskiego. To był już wtedy OKS i ponownie zaproponowano mi prowadzenie klubu. Problem polegał na tym, że zarząd chciał mnie zmusić, by grać juniorami i pozbyć się „starych” chłopaków, jak Jacek Gabrusewicz czy Piotrek Skiba. Doszło do rozdźwięków, a na dodatek okazało się, że ktoś tym chłopakom z Naki nieźle namieszał w głowach. Naopowiadano im, że są już gotowi na I, co najmniej II ligę i nic dziwnego, że czuli się nieswojo, kiedy mieli grać w lidze III. Problem w tym, że niektórzy z nich nie nadawali się nawet do tej III ligi. No bo, gdzie ci chłopcy mieli się ogrywać, jak w lidze wojewódzkiej rywalizowali cały czas tylko z Olimpią czy kimś tam, a resztę zespołów lali po 10:0? Niektórzy się wtedy poobrażali, pokończyli kariery – nie mogli zrozumieć, że „Jak to? Oni do III ligi się nie łapią?!”. Jak widać z perspektywy czasu, wyszło na to, że miałem rację…
Później miałem jeszcze epizod w Sokole Ostróda, ale to było już całkowitym nieporozumieniem. W pewnym momencie powiedziałem: „Dość!”. To wyglądało tak, jakbym przesiadł się z mercedesa do syrenki. Co chwila przychodził ktoś i mi mówił: „Wstaw Franka, bo Janek jest słaby”. Słyszałem to niemal non-stop i nie mogłem sobie na to pozwolić.
- Wygląda jednak na to, że zniknął Pan z tej naszej piłki na dobre.
- Celowo się wycofałem, bo miałem dość. Środowisko było u nas takie roztrzepane, a klimat wokół piłki został całkowicie zniszczony. Teraz próbuje się to niby jakoś odbudować, ale drogą jest jeszcze bardzo daleka. Jakiś czas temu pojechałem też na zjazd jako delegat Błękitnych Pasym i to, co tam zobaczyłem, utwierdziło mnie w przekonaniu – „Po co mnie to?!”. I tak miałem już zszargane nerwy, bo – jak wiadomo – w Olsztynie nie żyłem dobrze ze wszystkimi kibicami.
- No właśnie, z czego to wynikało?
- Niektórzy z nich robili awantury, demolowali nasz stadion, a potem jechali gdzieś i demolowali czyjś obiekt. Nie chciałem tego zaakceptować, a na dodatek później okazało się, że sponsoruje to ktoś z zarządu… Najgorsze było jednak, gdy ci smarkacze w kapturach twierdzili, że chcą „niby-porozumienia”. Nie było z ich strony żadnej skruchy, żadnego „przepraszam” za wyzwiska czy awantury. Nie było, tak naprawdę, żadnej chęci porozumienia.
- A co Pan porabia teraz, będąc daleko od piłki?
- Będzie się Pan śmiał. Po skończeniu z piłką przez dwa lata uczyłem w szkole. I wie Pan co? Miałem z tego ogromną satysfakcję, choć w pewnym momencie zacząłem do tego dokładać. Po dwóch latach więc z tego odszedłem. Najgorsze jest jednak to, że system szkolenia i system klas sportowych, które tworzyłem w Gimnazjum w Pasymiu, zostały niedługo potem storpedowane przez ówczesnego, a także i obecnego, burmistrza Pasymia. Mam tylko taką małą satysfakcję, że część chłopaków, którzy wtedy gdzieś tam u mnie zaczynali, teraz zaczyna się w Pasymiu i okolicy dobijać do pierwszego składu.
A co robię teraz? Teraz pracuję w Holandii. Będzie się Pan śmiał, ale jeżdżę jako kierowca międzynarodowy na TIR-ach. To mój wybór, bo wiem, że siedzenie w domu nie jest moją ulubioną czynnością. W międzyczasie skończyłem też studia, a jeden z moich młodszych kolegów postanowił napisać… pracę magisterską na mój temat. Materiał miał dobry, bo poświęciłem mu sporo czasu, ale najważniejsze jest to, że w końcu powstało źródło, które jest jedynym pełnym i nie zniekształconym obrazem mojej kariery.
Rozmawiał Piotr Gajewski
Bradley 2015-10-25 05:53:40 (***.***.***.***) #54805 0:0 zgłoś
RT5skQ http://www.FyLitCl7Pf7kjQdDUOLQOuaxTXbj5iNG.com
artekol 2011-09-29 22:44:46 (cpc***-lewi***-***-***-cust***.***-***.cable.virginmedia.com) #9451 0:0 zgłoś
bylem na tym meczu z ZYDKAMI i bylo zajefajnie .Dylus pokazal jak sie strzela !!!
Assass 2011-09-28 22:11:25 (ehd***.neoplus.adsl.tpnet.pl) #9391 0:0 zgłoś
baza - niby kiedy Dyluś spuścił Jeziorak z II ligi?? Gdyby nie dziwna polityka klubu, to dzięki Dylusiowi byłaby w Iławie I liga.
kibic uczciwy 2011-09-28 20:18:06 (host-***-***-***-***.olsztyn.mm.pl) #9386 0:0 zgłoś
Dyluś -złodziej!!!
baza 2011-09-28 18:58:37 (***.***.***.***) #9382 0:0 zgłoś
spościł jeziorak z 2 ligi zenada!!!!!!
sfojak 2011-09-28 16:48:13 (host-***-***-***-***.dynamic.mm.pl) #9380 0:0 zgłoś
czy w tej pracy jest wzmianka o handelku !!!!!!!!!!!!!!!!!
tygrys 2011-09-28 13:08:19 (acfi***.neoplus.adsl.tpnet.pl) #9377 0:0 zgłoś
w piłce nożnej nie ma i nie było korupcji :)
kokominodikokis 2011-09-28 10:08:24 (host-***-***-***-***.dynamic.mm.pl) #9373 0:0 zgłoś
przepraszam, ale czy ktoś go w ogóle szanuje?
1945 2011-09-28 09:51:38 (***-***-***-***.mezon.net.pl) #9371 0:0 zgłoś
ja nie wiem jak bylo, ale jezeli to o mowi jest prawda to szacun dla niego, ze nie byl zadnym chlopcem na posylki tylko umial powiedziec nie i postawic sie wyzszym od siebie.
kibic 2011-09-28 08:33:12 (abxw***.neoplus.adsl.tpnet.pl) #9370 0:0 zgłoś
... a potem pan Dyluś chwalił się że w aferze korupcyjnej jest dopiero w czwartej setce...A człowiek chodził na mecze i się łudził że ukochany Stomil jest taki dobry